Na początku ubiegłego maja nasze konie były na gigancie. Pisałam o tym na stronie i choć sporo czasu już upłynęło, wciąż wspominam tamten dzień, na szczęście z uśmiechem na twarzy. Minął rok, spokojny i bez ucieczek, przynajmniej w wykonaniu naszych koni, bo Czarna z sąsiedztwa wyłamywała się nie raz, żeby do nas się dostać :) Aż tu niepostrzeżenie przyszedł kolejny maj... I dzisiaj znowu obudził mnie wczesnoporanny telefon, a to zazwyczaj jest zwiastun nieciekawych wydarzeń... Ale po kolei.

Nasz źrebakowaty Kaj jest już na tyle duży, że trzeba go odsadzić od mamy. Udało się znaleźć dla niego tymczasowy dom w zaprzyjaźnionej stajni "u Amelki" ;) W uzgodnionym terminie (wczoraj) Kaj został tam odprowadzony, co zniósł bardzo dzielnie. Na miejscu nie czekało go powitanie z kwiatami, ale też jakoś przyjął to na klatę. W oderwaniu od dotychczasowego stada biegał samotnie po łące Czuni i Ratusza, którym na razie nie w głowie było zaprzyjaźnianie się z takim młokosem ;) Ale wszystko było pod kontrolą, a przynajmniej tak nam się wydawało. No bo przecież Kaj nie raz zostawał bez mamy na pastwisku i nigdy nie uciekł z pastucha. Ale, jak to się mówi, wszystko ma swój czas ;) Dzisiejszy poranny telefon rozwiał moje nadzieje - Kaj zniknął.

Wiecie, jak to jest, kiedy człowiek pobudzony adrenaliną zrywa się rano, prawda? Bo odkrywa, że za 15 minut odjeżdża jego autobus na egzamin obrony pracy magisterskiej. Lub coś w tym stylu ;) Myślę, że każdy choć raz przeżył coś podobnego :D No to ja właśnie dzisiaj rano miałam taką pobudkę. Domyślać się tylko mogę, że dzwoniąca do mnie Mama Amelki miała podobne odczucia... Oni szukali Kaja u siebie, a ja wyszłam na poszukiwania u nas. I tu zaczyna się właściwa historia. Bo po wyjściu z domu powitał mnie cudownie spokojny, mglisto-słoneczny poranek. Było świeżo po wschodzie słońca i mgła jeszcze nie zdążyła się ulotnić. Z daleka widziałam nasze konie, ale nie umiałam się ich doliczyć, więc musiałam podejść bezpośrednio do nich. Po drodze nie omieszkałam uchwycić telefonem tego piękna, które moje oczy chłonęły z zachwytem, jednocześnie bacznie szukając wzrokiem Kaja. I wtedy go zobaczyłam. Stał spokojnie po drugiej stronie ogrodzenia i poskubywał trawę, nie zdając sobie sprawy z emocji, jakie wywołał wokół. Ufffff.... Stres odpuścił, pozostał jedynie podziw wobec otaczającej mnie przyrody. Oczywiście w pośpiechu nie wzięłam ze sobą kantara, więc w drodze do siodlarni zadzwoniłam do drugiej poszukującej strony z informacją, że zguba się znalazła. Dzielny maluch znalazł drogę do domu, a ja miałam niesamowite szczęście przywitać nowy dzień w takiej postaci. Poniższe zdjęcia to taka próba oddania tego, czego rano doświadczyłam. Rzadka sprawa ;) Miłego oglądania i oby kolejny maj obył się bez takich niespodzianek ;)

PS. A Kaja i tak jakoś odsadzimy ;)